Strona główna BU Strona główna UMK Szukaj na stronach BU English version
Jan WINCZAKIEWICZ

MISTRZ BRANDEL


Gawędząc z Arkadiuszem Pacholskim, którego eseje wysoko cenię, zapytałem, jaki obraz polski chciałby mieć u siebie w domu. Pacholski zaczął od tego, że nie reflektuje na Kossaka ani na nic w tym guście. Potem długo się wahał i wreszcie wymienił Boznańską, Witkiewicza, [...].

A ja? Nasuwają mi się nazwiska Wyspiańskiego, Pankiewicza, Szermentowskiego, Ruszczyca, Zaka, ale przede wszystkim pomyślałem o obrazie, który ze czterdzieści lat temu usiłowałem nabyć, niestety bez powodzenia. Był to średniej wielkości pastel, pejzaż z południa Francji. Stał na sztalugach w pracowni Konstantego Brandla, na placu Pigalle. Artysta nigdy nie wystawiał, nigdy nie sprzedawał, żył w wielkiej biedzie, zdaje się, że tylko z pomocy przyjaciół. Łudziłem się, że go skuszę wysoką, jak mi się wydawało, ceną równającą się mojej dwumiesięcznej pensji. Staruszek ani drgnął. Cichym głosem powiadomił mnie, że całość swoich płócien przeznacza do Muzeum Narodowego w Warszawie, aby młodzi artyści mogli mieć wizję jego dorobku z jego wszystkimi fazami. Podczas gdy ja uważałem pejzaż na sztalugach za skończone arcydzieło, Brandel powiedział, że od dwudziestu lat ciągle go poprawia, korygując pod lupą działanie jednej plamki kolorowej na drugą.
Konstanty Brandel
Konstanty Brandel

Konstanty Brandel, jeden z najwspanialszych mistrzów malarstwa polskiego, pozostaje prawie nieznany. Jeszcze za jego życia poznał się na nim Stanisław Lorenc i urządził mu wystawę w Muzeum Narodowym w Warszawie. Ale było to wydarzenie, niestety przelotne. Obrazy wróciły do Paryża, a po śmierci Brandla powędrowały w komplecie z powrotem do Polski, gdzie spoczęły w piwnicach warszawskiego muzeum. W pewnych odstępach czasu odwiedzałem to muzeum i w salach poświęconych sztuce narodowej nie widziałem nigdy płócien Brandla, choć ten artysta przewyższa niejednego ze swych kolegów po pędzlu.

Jego dzieło stanie się przedmiotem na pewno wielu prac krytyków i historyków sztuki. Mnie przypada w tej chwili obowiązek przekazania garści wspomnień ze spotkań i rozmów z tym cudownym artystą. Opowiadał mi więc, że do gimnazjum chodził w Warszawie, a ściślej mówiąc na Pradze, kiedy to okrutny gubernator Kurko usiłował rusyfikować nadwiślański kraj. Brandel z dumą wspominał, że kiedy dziesięcioletnim chłopakom kazano pisać dyktando rosyjskie, wszyscy odłożyli pióra. Kiedy zaś na lekcji gimnastyki, która właściwie była lekcją musztry, oficer rosyjski wydawał rozkazy, nikt nie zrobił zwrotu udając, że nie rozumie tego obcego języka. Wychowany w tej Warszawie opornej i mimo klęski powstania styczniowego nie złamanej, Brandel pozostał przez całe życie patriotą rzec można nieomal mistycznym.

Staruszek wspominał mi też, że z języka rosyjskiego osiągał z trudem trójkę, miał też poważne trudności z greką i łaciną, ale na szczęście profesor Zieliński podpowiadał mu na maturze prawie na głos. Kiedy zaś egzamin został w końcu uwieńczony sukcesem Brandel pobiegł na most Kierbedzia i rzucił podręcznik gramatyki greckiej do Wisły.

Zamiłowania do malarstwa wywodzą się także z tych szczenięcych lat. Ojciec Jego był członkiem warszawskiej Zachęty. On sam biegał do Zachęty w każdą niedzielę po mszy. Koło roku 1895 doznał wielkiego wstrząsu zapoznając się z impresjonizmem, przywiezionym wówczas do Polski przez Pankiewicza i Podkowińskiego.

Zdaje się, że jedynym naprawdę szczęśliwym okresem w życiu tego męczennika sztuki były wakacje po maturze. Spędził je na wsi, jeżdżąc przez cały dzień na starym wałachu, wykupionym z wojska. Brandel kochał to zwierzę i oszczędzał je jak mógł, ale wyższe instancje uznały, że trzeba go sprzedać. Brandlowi utkwiła na zawsze scena targu w małym miasteczku, suma 60 rubli jakie uzyskano za szkapę - i w końcu widok Żyda w chałacie galopującego na swej zdobyczy.

Po tych wakacjach przyszła kolej na sprawy poważne. Zaczęło się od rozmowy z ojcem. Maturzysta wyraził chęć studiowania malarstwa. Przerażony rodzic ostrzegał go, że artyści rzadko chodzą w butach. Brandel postawił jednak na swoim. Na studia udał się do Mekki i Medyny sztuki polskiej, to znaczy do Krakowa.

To także był piękny okres, choć już naznaczony pracą. Nie bez pewnej ironii mówił mi Brandel o egzaltacji jaka panowała wówczas w starej stolicy. Rektor Akademii, Fałat, wołał do młodzieży na początku roku szkolnego: "Przysięgnijcie wierność sztuce, kochajcie naturę".

Profesorów miał Brandel nie byle jakich: Wyczółkowski, Mehoffer, Stanisławski, Axentowicz. Najbardziej wryły mu się w pamięć lekcje u Wyczółkowskiego, który przy korektach powtarzał w kółko, że trzeba wydobywać charakter malowanego przedmiotu i barokowym ruchem zaokrąglał kształty kobiece. Ale ci profesorowie, będąc wielkimi malarzami, nie zawsze wykazywali powołanie pedagogiczne i często słyszało się zdanie: "Sami powinniście to zrozumieć".

Ta swoboda w połączeniu z klimatem ambicji i entuzjazmu bardzo odpowiadała Brandlowi. Uważał, że trzy lata spędzone w Krakowie dały mu bardzo dużo. Tam też zetknął się z Wyspiańskim. Tylko dwa razy. Zapamiętał dokładnie te krótkie rozmowy. Oszczędny w słowach Wyspiański dał mu raz taką radę: "Gdy idzie pan malować plener, to niech pan sam nie dźwiga pudła z farbami i sztalug. Niech pan sobie wynajmie jakiegoś chłopaka. Artysta nie może się męczyć. Do malowania trzeba przystąpić gdy się jest całkowicie wypoczętym".

Na drugim spotkaniu Brandel zapowiedział wyjazd do Paryża. Wyspiański bardzo go pochwalił. Powiedział, że nie w Monachium, czy w Rzymie ale właśnie w Paryżu można się nauczyć najwięcej.

A był to rok 1903. Młody malarz polski znalazł się nad Sekwaną i pozostał tu już całe życie. Zjawił się z dziewięćdziesięcioma rublami w kieszeni. Wymieniał je po 2 franki i 95 centimów, płacąc 7 franków miesięcznie za pokój a koło 30 centimów za obiad, który jadał u powstańca z 1863 roku, Wielobyckiego.

Studiował dalej, głównie w szkole Mersona, niewiele sobie robiąc z jego wskazówek, ale za to doceniając kształty i urodę jego żony, która służyła w tej pracowni za modelkę.

Polaków podówczas nie było wielu w Paryżu. Brandel od razu do nich przylgnął. Poznał doktora Zielińskiego, Danysza, tutejszy Uniwersytet Ludowy, grupę socjalistów, a przede wszystkim złożył wizytę Oldze Boznańskiej, która już cieszyła się sławą. Był zdumiony zastając drzwi do pracowni otwarte, a panią domu w szlafroku wśród stosu gratów po których biegały myszy. Brandel opowiadał jednak, że pomimo tego zaniedbania Boznańska była zawsze wielką damą i do końca życia zachowała imponującą urodę. Opowiadał mi też o innych artystach z późnego okresu. Odwiedzał na przykład Tadeusza Makowskiego, w którego pracowni kręciło się zawsze sporo dzieci. Podczas drugiej wojny światowej trafił do gospodarstwa Zawadowskiego w Prowansji. W tym miejscu zacytuję samego Zawadowskiego, który mówił mi, że kiedy trzeba było udać się po jakiś zakup do Aix, oddalonego o kilka kilometrów, to Brandel brał rower, ale nie umiejąc na nim jeździć, prowadził go cały czas za siodełko tam i z powrotem.

Powróćmy jednak do czasów sprzed pierwszej wojny. Poprzez Mersona Brandel wszedł do klubu "La palette" gdzie spotkał się z wieloma wybitnymi artystami francuskimi jak Maurice Denis, Rodin, Bourdelle. Tego ostatniego cenił bardzo wysoko. Nie miał słów zachwytu dla pomnika Mickiewicza. Mówił, że jest to zamknięty w sobie anioł. Gdy zwróciłem uwagę, że kolumna jest niska, odbiegająca od strzelistości kolumny na Placu Vendôme czy od kolumny Zygmunta w Warszawie, Brandel udowodnił mi, że właśnie ta przysadzistość kolumny Mickiewiczowskiej jest znakomita. Wskazywał też jak mała jest postać poety - mała, a wielka!

Dziewięćdziesiąt rubli nie starczyło na długo. Otrzymany potem spadek po rodzicach niczego nie rozwiązał. Rozpoczęła się bieda, która będzie mu towarzyszyć do końca żywota. Właśnie ze względów oszczędnościowych, jako że farby i płótno są drogie, zabrał się Brandel w roku 1906 do grafiki. W dziedzinie tej miał osiągnąć szczyt i perfekcję. Sięgając to do Rembrandta, to do mistrzów techniki akwaforty z XIX wieku Brandel wydobywał z płytki miedzianej istne misteria. Sprawność jego rylca nie ma sobie równych.

Nie wiem jakie okoliczności zapędziły go nagle do Brazylii. Doznał tam istnego oślepienia. Nie pejzaże, nie kolory przenosi tam na swe płótna, ale sam blask, rozlewiska blasku. Te obrazy, jedyne w swoim rodzaju, mają kompozycje abstrakcji a jednocześnie są impresjonizmem podniesionym do najwyższej potęgi, do ostatecznych granic wrażliwości oka.

W bibliotece ojcowskiej wpadła Brandlowi w ręce książka Johna Stuarta Milla, w niej wyczytał zdanie, że człowiek powinien pracować tylko nad sobą. Gardząc pieniędzmi i sławą, skazując się na dożywotnią nędzę, Brandel pozostał wierny tej dewizie. Pracował nad sobą. Ale nie dla siebie. Dla dalekiej Polski, której nie widział przez siedemdziesiąt lat. Dla Polski, która była dla niego pojęciem prawie religijnym i najcieplejszym wspomnieniem dzieciństwa.


Rozdział książki: Jan Winczakiewicz, Z szuflady emigranta. Toruń 2001.

Strona główna

Uwagi i komentarze prosimy kierować:www@bu.uni.torun.pl      Redakcja       Godziny otwarcia
Data ostatniej modyfikacji: 2003-02-28 10:38       http://www.bu.umk.pl/Archiwum_Emigracji/Brandel.htm